Lubię rozwiązania, które można naszkicować na papierze jak definicję. Taki uproszczony wzór, dla którego forma nie ma większego znaczenia. Ważna jest istota, pierwotna myśl obrazująca sposób działania budynku.
Poznaliśmy się w 2006 roku na spotkaniu Gazety Wyborczej w krakowskim Klubie pod Jaszczurami. Przyjechałeś z wykładem o współczesnej polskiej architekturze. W bluzie z kapturem, w dżinsach i ciężkich butach. Buntownik z wyboru, pomyślałem. Ile z tego buntownika jeszcze w tobie zostało?
Sądzę, że dużo. Wciąż jest podobnie, nadal nie robię niczego wbrew sobie. Pieniądze zdarzają się przy okazji …
Chwila. Jeździsz luksusowym samochodem niemieckiej marki będąc jej ambasadorem, ubierasz się w garnitury znanej polskiej marki i jesteś jej twarzą. Coś jednak się zmieniło.
Tak, ale nigdy głównym celem moich działań nie było zarabianie pieniędzy. Z garniturami było tak, że ujęła mnie propozycja zrobienia własnej kolekcji, gdzie łączymy modę z architekturą. Wciąż nad nią pracujemy. Audi z kolei zależało na tym, żeby zwrócić uwagę nie tylko na technologię, ale przede wszystkim na design. Uznaliśmy w biurze, że to świetna propozycja, bo można mówić o architekturze w innym kontekście. Podobne współprace zawsze poprzedza dyskusja z moją ekipą z KWK. Decydujemy wspólnie. Biuro jest utożsamiane ze mną, a to co robię, gdzie jestem i kto wykorzystuje mój wizerunek w konsekwencji rzutuje na całe biuro. Mam wobec tego dużo pokory.
Wróćmy do naszego pierwszego spotkania. Pamiętam, że biła z ciebie energia, mówiłeś szczerze, o tym, że źle mieszkamy, że można żyć inaczej - rzeczy wówczas niepopularne.
Zawsze byłem, i nadal jestem, do bólu szczery i naturalny. Nie zawsze wychodzi mi to na dobre. Jeden z moich partnerów w KWK Promes mówi, że jestem facetem, który jednym zdaniem potrafi obrazić wszystkich, w pewnym sensie niechcący. Może nie zawsze jestem z tego dumny, ale kiedy słyszę lub czytam okrągłe wypowiedzi moich kolegów po fachu, to tak naprawdę nie wiem, o co im chodzi. Ale wtedy wszyscy są zadowoleni. A kiedy ja coś grzmotnę… Czasami działa to na moją korzyść, czasami muszę przepraszać, odkręcać, łagodzić sytuację. Również z klientami.
Obrażasz klientów?
Niedawno, tuż przed podpisaniem umowy, nie ma co owijać w bawełnę, upierdliwy klient dzwonił do mnie dość natarczywie, a same rozmowy były naprawdę długie. Któregoś razu nie wytrzymałem i wypaliłem: „bardzo pana przepraszam, ale nie wiem, czy powinniśmy ze sobą współpracować. Muszę powiedzieć szczerze, że pan mnie absolutnie wkurwia i nie wiem, jak to się będzie dalej układało”. On na chwilę zaniemówił, po czym zmienił ton i zaczął rozmawiać z większą swobodą i bezpośredniością. Nie krył, że w każdym innym przypadku zrezygnowałby ze współpracy, bo takie podejście było dla niego niedopuszczalne. Nadal pracujemy razem i wszystko dobrze się układa. Dlatego też to powiedziałem; żeby współpraca przyniosła dobry efekt, musisz dobrze dogadywać się z klientem, musicie się rozumieć. Czasem oznacza to, że dacie sobie po pysku, oczywiście słownie, aby wyjść poza obszar wzajemnych pretensji.
Jak dalece należy wejść w relację z prywatnym klientem, żeby zaprojektować mu dobry dom?
Zawsze należy zachować profesjonalizm w relacjach, niezależnie od tego czy pracujemy z klientem prywatnym, instytucjonalnym czy publicznym. Zdarza się jednak, że klienci prywatni sami przekraczają granice ogólnie przyjęte w relacjach zawodowych. Projektowanie to moja pasja, ale też praca. Potrzebuję prywatności, dlatego bardzo pilnuję granic i staram się nie wchodzić zbyt głęboko w relacje, które mogłyby stać się uciążliwe i niekorzystnie rzutować na jakość pracy projektowej.
Kiedyś nie mogłem sobie na to pozwolić, cierpliwie odbierałem telefony, czasami nawet w nocy. Zdarzało się też, że w nocy jeździłem na budowę. Kiedy z Marleną, moją byłą partnerką zawodową i życiową, świeżo po studiach zaczynaliśmy pracę, firma, która realizowała nasz projekt pracowała na trzy zmiany. W efekcie, kiedy zachorowałem na grypę w październiku, wyzdrowiałem dopiero w kwietniu, tak byłem wyczerpany.
Trzymanie na dystans faktycznie sprawdza się w praktyce?
Dam ci przykład. Mam czwórkę klientów prywatnych. Dwoje to para, wielbiciele architektury Petera Zumthora. Jeżdżą do Szwajcarii, oglądają jego budynki. Dwóch pozostałych to typowi deweloperzy. Zlecili nam koncepcję. Przyjęliśmy ją, podaliśmy termin. Inwestorom było jednak mało i dzwonili nieustanne. W końcu przestałem odbierać, co wprowadziło ich w stan frustracji. Napisałem SMS: „Pracujemy. Jak coś będzie, dam znać”. Kiedy w końcu pojawił się finalny pomysł, zaprosiłem ich na spotkanie. Przyjechali natychmiast. Podczas prezentacji ona popłakała się z radości. Od niego usłyszałem: „panie Robercie, jestem w szoku, ponieważ spełnił pan wszystkie 98 postulaty mojej żony, które wydawały się nie do spełnienia w jednym projekcie”. Odpowiedziałem mu, że dobrze, że o tym wcześniej nie wiedziałem, bo żadnej kreski bym ze strachu nie postawił.
Nie do końca jest to żart. Żeby odnaleźć naczelną myśl projektu, muszę projektować na luzie. Oczywiście trzeba dowiedzieć się, czego klient oczekuje, zebrać potężną bazę danych, ale potem odciąć się od klienta i szukać idei. Staramy się znaleźć mądre rozwiązanie, które poskleja jego potrzeby. Kiedy taka wstępna koncepcja się pojawia i wspólnie zaakceptujemy jej myśl nadrzędną, zaczyna się drugi etap, tzw. koncepcja właściwa. Wtedy jesteśmy z klientami w stałym kontakcie, pracujemy razem; to czas na uwagi i dyskusję. Poszukiwanie pierwszej myśli projektowej trwa około trzy miesiące.
Jakie uniwersalne wartości potrafisz wskazać w swoich projektach?
Sądzę, że przede wszystkim jest to swego rodzaju szczerość i ponadczasowość. Szczerość to efekt procesu poszukiwania nadrzędnego pomysłu. Być może zabrzmi to banalnie, ale kiedy w końcu znajdujesz taką mocną, dobrą ideę, to w jednej chwili dostajesz odpowiedzi na praktycznie wszystkie pytania, wyzwania i problemy projektowe. Od tego momentu masz wrażenie, że projekt tworzy się sam. Unikamy w projektowaniu sięgania do tzw. „rzeczy, które są na czasie”. Po kilku latach podobne rozwiązania stają się démodé, zdradzając brutalnie upływ czasu.
Projektowym abecadłem są dla mnie funkcjonalność i pewien pragmatyzm w działaniu. Ergonomia, funkcja, logicznie ułożona przestrzeń to elementy, bez których nie jestem w stanie oddać projektu. Nawet kiedy klient naciska, nawet, gdy goni termin, to wiem, że wstępna koncepcja jest najważniejsza. To jest silniejsze ode mnie, tracę na tym finansowo, ale inaczej nie potrafię.
Jeśli proces się powiedzie, otrzymujemy absolutnie logiczny budynek, który może oprzeć się próbie czasu. To kapitalne uczucie, kiedy uda ci się trafić; to jak akupunktura. Dotykasz właściwego punktu i nagle wszystko się rozluźnia. Owszem, architektura się zmienia, zapewne kolejne pokolenia będą posługiwały się zupełnie innym językiem formalnym, ale jeśli architektura jest mądra i pragmatyczna, to działa dopóty, dopóki nadejdzie przewrót, rewolucja w sposobie funkcjonowania i życia człowieka.
Lubię rozwiązania, które można naszkicować na papierze jak definicję. Uproszczony wzór, dla którego forma nie ma większego znaczenia. Ważna jest istota obrazująca pewien sposób działania budynku, którą ktoś inny mógłby rozwinąć na swój sposób. Udało się to osiągnąć na przykład w projektach domów Living-Garden, Autofamily House, Atrial i Safe House. Oczywiście te dwa ostatnie są skomplikowane, nieco abstrakcyjne i kosmicznie drogie, ale już Living-Garden czy Autofamily House to koncepty, które można rozwijać w innych formach.
Zazwyczaj idee stojące za waszymi projektami dają proste odpowiedzi, ale zdarza się też odrobina szaleństwa, jak w najnowszym projekcie Domu Kwadrantowego.
Lubimy kombinować i trochę eksperymentować. Ale ten projekt to nic odkrywczego. Fakt, że budynek się kręci, podąża za słońcem, pokazywano nam we Włoszech wieki temu.
Technologia ma to do siebie, że też szybko się zmienia.
Nie można ustawać w poszukiwaniach nowych rozwiązań. Tego nauczyli mnie Andrzej Duda i Henryk Zubel - niesztampowi architekci wykładający na Politechnice Śląskiej. Oni cały czas poszukiwali, mobilizowali do myślenia, pozostawali nienasyceni, każda ich idea podlegała stałej modyfikacji. To we mnie głęboko utkwiło. Do tego niezbędny jest luz i zaufanie, którym obdarzali studentów. Dziś tego samego wymagam od inwestorów. Najlepsi architekci powinni cały czas szukać czegoś nowego, a co z tego wyniknie, zostanie zweryfikowane przez życie. Próbować trzeba, bo ryzyko może się opłacić.
Co cię inspiruje?
Odpowiem do bólu szczerze. Nikomu jeszcze o tym w ten sposób nie mówiłem, ale kiedy był czas na naukę, kiedy powinienem chodzić do szkoły, pilnie się uczyć, ja robiłem wszystko, żeby tego nie robić. Głównie siedziałem na podwórku, grałem w piłkę, marzyłem o grze na gitarze, różne rzeczy chodziły mi po głowie. Inspirował mnie ten świat za murami. Do dziś mi to zostało. Czerpię z prostoty, którą odnajduję dookoła.
Więc kiedy siedzimy i dyskutujemy w zespole o projekcie, szukamy rozwiązań, to rzeczy, o których słyszę po raz pierwszy, potrafią niespodziewanie uruchomić we mnie proces myśli i skojarzeń. Zapala się przysłowiowa lampka. Kiedyś przeczytałem gdzieś, wypowiedzianą nie pamiętam przez kogo, definicję dobrego architekta: człowiek, który potrafi skojarzyć wszystko ze wszystkim. Czasem patrzę na najprostsze, najbardziej oczywiste rzeczy, na które wszyscy patrzą i nagle z tego wynika myśl. To proces pozaarchitektoniczny. Architektura zaczyna się dopiero od tego miejsca.
Architekt połączy wszystko.
Coś mi się właśnie przypomniało. Wzięliśmy udział z Marleną w konkursie na wieżę w Dublinie. Na ostatnim piętrze miało być studio nagraniowe U2. Nasz związek chylił się już ku końcowi, zaś Irlandia to było całe jej życie, a U2 było jej ulubionym zespołem. Sięgnąłem do encyklopedii i przeczytałem kilka pierwszych zdań o Irlandii. Zauważyłem, że w jej godle jest harfa o srebrzystych strunach.
Pomyślałem, że to jest tak muzyczny kraj, że muzyka jest tam niemal zapisana w kamieniu. Budynek przypominał zatem wielką skałę, w której zatopione były kryształy, przez które do środka przedostawało się słońce. Promienie były jak muzyka, a przynajmniej ja tak ją wówczas widziałem. Choć może brzmi to banalnie, powstał dobry koncept. Konkurs wygrał kto inny, jak się potem okazało, związany z U2 i wybuchł skandal. Konkurs anulowano. Marlena podróżując po Irlandii weszła do jakiejś starodawnej budowli, którą rozświetlał promień światła wpadający do niej w konkretnym czasie. Ktoś kiedyś pomyślał podobnie.
Wcześniej dużo mówiłem o pragmatyzmie, o logice w projektowaniu, ale czasami to intuicja i impuls płynące z przypadkowych skojarzeń, dają rozwiązanie.
Mówiliśmy o filozofii, a co z prozą?
Kształtowanie formy jest równie ważne. Wiąże się z technologią, budżetem, terminami. Widząc z lotu ptaka nasze budynki - Dom po Drodze, Arkę, Dom Kwadrantowy - jesteśmy w stanie dostrzec ideę, która za nimi stoi. Ale równie ważna jest forma budynku widzianego z ziemi. Ten proces to już czysta architektura. Na tym etapie kształtują się najistotniejsze kadry, które decydowały będą o tym, jak dany obiekt odbierany będzie na co dzień.
Co cię pochłania kiedy nikt nie patrzy?
Nadal lubię rysować, tak dla siebie, szkicować coś do późna. Lubię ruch i sport. Kiedy tylko mam okazję uciekam do Arki do Brennej, żeby pójść w góry.
Kim byłeś, zanim zostałeś architektem. Co cię kształtowało?
Pochodzę z małego śląskiego miasteczka, z Kochłowic. Dorastałem wśród fajnych, prostych ludzi. Mój świat to była wówczas Ruda Śląska. Rodzice dużo pracowali, wychowywała mnie babcia. Była niewiarygodnie zdolna. Malowała, rysowała, szyła. Stale przestawiała meble z miejsca na miejsce, zmieniała coś, meblowała, nikt tego wówczas nie doceniał, nie zauważał. Miała talent, na swój sposób była dekoratorką wnętrz. Życie było jednak pragmatyczne. Nie było w nim miejsca dla sztuki. Praca, dom, tak po Śląsku. Ciężko było stamtąd fruwać myślami. Babcia chciała dla mnie jak najlepiej. W takim małym kalendarzyku z różnymi zawodami szukała dla mnie zajęcia na przyszłość. W końcu znalazła - operator koparki, bo to lekka robota, nie wieje i na głowę nie pada.
Moje cudowne lata skończyły się wraz z przeprowadzką do Katowic. Miałem 9 lat. Z kolegami grałem w piłkę, rodzice zapisali mnie na szermierkę. Piłkę nożną miałem w sercu, a do szermierki miałem talent. Zostałem przy piłce.
Potem była muzyka. Grałem na gitarze, komponowałem, ale nie znałem nut, więc wszystko musiałem nagrywać. Muzyka pochłonęła mnie niemal całkowicie, do momentu, kiedy tata przez to, że opuszczałem szkołę, na moich oczach roztrzaskał moje ulubione pudło. W ten sposób wyleczył mnie na jakiś czas z muzyki.
Dalej nie wiedziałem co chcę robić, byłem zagubiony, nie miałem żadnego celu. W rodzinie nie było akademickich tradycji. Studia wydawały się poza moim zasięgiem, przeznaczone dla ludzi z trochę innych środowisk. Dziś wyobrażam sobie, jakim problemem dla młodych ludzi, choćby dla mojej córki, jest określenie drogi życiowej na tak wczesnym etapie.
Kiedy pojawiła się architektura?
Tato usłyszał, że córka jego koleżanki studiuje architekturę. Na trzynaste urodziny dostałem więc od rodziców kartkę z życzeniami, na której napisali: “Piłkarz, szermierz a może architekt?”. Nie wiedziałem kto to jest architekt, nie interesowałem się architekturą. Chodziłem na wagary, nie chciało mi się uczyć, nikt też mnie w życiu nie nauczył systematyczności, nauka przychodziła mi z łatwością, więc prędko nadrabiałem zaległości.
W drugiej klasie liceum spędziłem miesiąc w szpitalu. Kiedy wróciłem, odechciało mi się nadganiać. Przestałem chodzić do szkoły. Pozbierałem się dzięki rodzicom. W trzeciej klasie zapytali mnie gdzie chcę iść na studia. Gdy odpowiedziałem, że na transport, tak jak moi koledzy, znów podjęli temat architektury. Wysłali mnie na rysunek do Pałacu Młodzieży. Poszedłem na zajęcia tylko raz. Wstydziłem się tam wrócić, więc zamykałem się w komórce i rysowałem, żeby później pokazać efekty rodzicom.
W końcu zaprowadzili mnie do dobrego katowickiego architekta, który miał sprawdzić, czy się nadaję. Wziąłem pognieciony blok, mały, pogryziony, niezatemperowany ołówek. Nie wziąłem ze sobą żadnych prac. Jak to zobaczył, to się zdenerwował. Wrzasnął, żebym usiadł na klatce schodowej i ją narysował, a on przyjdzie sprawdzić, jak mi poszło”.
Był bardzo niemiły. Chciał mnie upokorzyć. Widziałem, że moja mama poczuła się tym dotknięta. Powiedziała mi tylko: „Robert, nie musisz iść na tę architekturę, ale nie narób nam wstydu”. To był przełomowy moment w moim życiu. Nigdy się tak nie starałem. Oddałem mu kartkę. Był zaskoczony. Rozpromienił się i powiedział mi, żebym nie zmarnował talentu. Pomyślałem, że może jednak nie jestem taki beznadziejny, że być może coś jednak potrafię i wtedy zapisałem się na rysunek. Przestałem uciekać, wszystko zaczęło się układać.
Masz listę rzeczy do zrobienia?
Dużą.
A na szczycie listy?
Monografia.
Pracujesz nad nią?
Pracuję, ale gdybym miał ocenić stopień swojego zaangażowania to byłoby to 2 w skali od 1 do 6.
W tym roku obchodzisz pięćdziesiąte urodziny, stąd pomysł na monografię? Wzięło cię na podsumowania?
Broń Boże. Namówił mnie na nią znany autor książek o architekturze Philip Jodidio, który zobaczył nasze realizacje na moim Instagramie. Nie chcę jeszcze zdradzać szczegółów. Moja “pięćdziesiątka” do mnie mentalnie nie dociera. Najlepiej czuję się wśród trzydziestoparolatków. Jestem bardzo aktywny, cały czas coś robię i nawet, gdy wyjeżdżam z ekipą równolatków, to mam problem, bo chcę np. cały czas jeździć na nartach, a oni z każdym rokiem coraz mniej.
Kiedy wstajesz w środku nocy, bo znowu gdzieś gonisz, głowa puchnie od niezałatwionych spraw, co cię napędza?
Mam taką cechę i ona nie osłabła pomimo upływu lat, że jak na czymś mi zależy, to nie potrafię odpuścić. W takich momentach, kiedy jestem nakręcony, nie czuję lęku, zmęczenia. Wyłączają mi się hamulce. Kolega z biura powiedział, że jestem osobą pozbawioną instynktu samozachowawczego.
Jak to się przekłada na architekturę?
Zdarza mi się, że orientuję się, że jest 5 nad ranem, a ja nadal szkicuję. Albo, gdy jest jakiś problem z projektem, jak teraz w Ostrawie, a kiedyś w Szczecinie, wsiadam w auto i jadę tam. Wracam dopiero, kiedy wywalczę to, po co przyjechałem.
Jakie emocje towarzyszą ci kiedy wracasz do budynków, które zaprojektowałeś?
Nie ma takich rzeczy, z których byłbym w pełni zadowolony. Oczywiście zżywam się ze swoimi projektami, ale to jest tak jak z płytą zespołu, który cenisz: nie wszystkie utwory nadają się na singiel promujący. Cieszę się jednak, jeżeli pojawiają się nagrody, że ktoś coś dobrego napisze lub powie, gdy ludzie są szczęśliwi, zadowoleni, mniej lub bardziej, w zależności od typu obiektu. To naprawdę daje siłę i satysfakcję.
Który budynek dałbyś na singiel promujący „The BEST of KWK Promes”?
Nie mam takiego jednego. A i powód dlaczego, może być zaskakujący. Na przykład lubię moją Arkę, ale nie z powodu tych wszystkich zabiegów przestrzennych, tylko dlatego, że udało się tam wykorzystać zaczątek nietypowej technologii. To mnie szalenie nakręca. Żałuję, że nie posiadam dodatkowego biura, w którym miałbym cały zastęp technologów, którzy rozgryzaliby nurtujące mnie problemy. Na przykład system ściany prawie jednowarstwowej, dzięki której konstrukcja stałaby się elewacją. Jest to w miarę proste do zrobienia w wersji parterowej, trudniejsze w większej skali. Powstają mostki termiczne i tak dalej, wiem jak to wszystko zrobić, ale brakuje mi zaplecza i czasu, żeby to dopracować.
“Kiedy opadły wody, Arka Noego spoczęła w górach Ararat” - cytując Pismo Święte. Czy Arka miała być swego rodzaju manifestem, że można mieszkać inaczej?
To jeden wielki przypadek. Moja żona bardzo chciała mieć dom w górach, wciągnęła mnie w to przedsięwzięcie, na co nie było mnie stać i na co nie miałem czasu. Zaangażowałem się w projekt, ale on w ogóle mi nie wychodził. Znudził mnie, bo projektowałem już dwa lata bez efektu. Kiedy wszystko było przygotowane, budowa ruszyła, w całej Polsce spadły ulewne deszcze i zrywały się osuwiska. Wielu wyda się to szokujące, ale 2 dni po rozpoczęciu budowy wstrzymałem prace i zmieniłem projekt. To mnie uratowało, choć wiem, że może to wyglądać nieprofesjonalnie.
Za to romantyczne.
Tak to może dziś wygląda, ale wówczas była to stresująca sytuacja, szczególnie dla architekta. W trzy dni zrobiłem nowy projekt koncepcyjny. W ogromnym napięciu między mną, a żoną: właściwie ze sobą nie rozmawialiśmy. Arkę dom zaczął przypominać dopiero na etapie prac projektowych. Nazwa pojawiła się na roboczo, rzucona od niechcenia i tak już zostało. Po dwóch, trzech latach od zakończenia budowy okazało się, że zwierzęta podchodzą pod ten dom i dopełniają ten biblijny obraz.
Jak żyją Polacy, czy mieszkamy lepiej, czy coś się zmieniło przez ostatnie lata?
Sytuacja się trochę uspokaja, budynki stają się prostsze, coraz więcej jest takich, którymi możemy się pochwalić na świecie. W wielu zrealizowanych projektach nie dostrzegam już kompleksu wobec zachodniego świata, który tak mocno widać w budynkach z lat 90.
Rośnie zainteresowanie architekturą. Również dzięki publicystom, takim jak jak Filip Springer, który przez to, że potrafi opowiadać, dociera do coraz to nowych odbiorców, jak na przykład moja znajoma z Gubałówki, bardzo fajna kobieta, w ogóle nie związana z architekturą. Wracając ze spotkania ze Springerem powiedziała do mnie: „panie Robercie, ja teraz wiem, czemu tu jest tak brzydko, te reklamy, teraz to dopiero zobaczyłam!”. Godzina rozmowy i człowiek jest oświecony. Zaczęła z tym walczyć. Świadomość się rodzi, a jak się rodzi świadomość, to na pewno jest lepiej.
Architektura wymaga publicystyki. Do odbiorców najłatwiej dotrzeć poprzez budynki użyteczności publicznej, a czy projektując domy jednorodzinne dla majętnych inwestorów możesz mieć w tym zakresie równą siłę przebicia?
Wspólnie z Marleną zaczynaliśmy projektowanie od dużych konkursów na budynki publiczne. Niestety, nie zaowocowało to realizacją. Pierwszy zrealizowany projekt to Centrum Dialogu Przełomy w Szczecinie.
Architektura użyteczności publicznej od zawsze najbardziej mnie korci, z bardzo prostej przyczyny. Projekt dla kilku wybrańców nie ma tak dużego społecznego rezonansu, gdy projektujesz dla wielu osób, masz szansę poprawiać jakość życia i to jest mój cel. Chciałbym wyjść poza obręb potrzeb jednostki i zrobić coś, co służy wielu.
Jak Unikato?
W pewnym sensie tak.
Jak powstawał ten projekt?
Jak zwykle z naszymi projektami bywa, jest wynikiem mocnej idei. Wcześniej w tym miejscu projektowaliśmy Multivillę. Nie wypaliła, bo nikt nie chciał jej finansować, nikt nie wierzył, że w Katowicach coś takiego może odnieść sukces i banki odmówiły współpracy. Deweloper zaproponował więc, żeby zrobić coś bardziej ekonomicznego. Mieliśmy kasę tylko na tynk, styropian i białe, najtańsze, plastikowe okna. W budynku miały też znaleźć się balkony jako przedłużenie magazynowe małych mieszkań. Do tego zadanie, żeby zrobić z tego coś ciekawego. Powiedziałem ci wcześniej, że inspirację można znaleźć we wszystkim, co nas otacza. W tym wypadku był to smog, który przez długie lata pobrudził katowicką modernę.
Kolejne obserwacje najbliższego otoczenia przetwarzane w twórczy sposób dopięły tą koncepcję. Tak powstało Unikato, tani budynek, który wykorzystuje mądrze każdy metr powierzchni kwadratowej, a do tego jeszcze nieźle wygląda.
Po latach czasie dowiedzieliśmy się, że deweloper zlecił to samo jeszcze kilku innym biurom. Okazało się, że my wycisnęliśmy z tego małego budynku prawie 20 proc. więcej PUM-u [Powierzchnia Użytkowa Mieszkań – przyp. red.], niż pozostali. To właśnie świadczy o tym, że jak dobrze pomyślisz budynek na starcie, to później wszystko samo się układa.
Czego ci życzyć na tę pięćdziesiątkę? Budynku użyteczności publicznej?
Żeby nie było gorzej. I zdrowia. To wystarczy.