Autorka książki 'Miejsce kościoła w mieście'. Z zawodu architektka, malarka po godzinach. Od 1989 r. pracuje w Instytucie Projektowania Urbanistycznego Wydziału Architektury Politechniki Krakowskiej. O życiu między budynkami i nie tylko Beata Malinowska-Petelenz w rozmowie z Małgorzatą Dziubiną.
Wernisaż obrazów, które można było podziwiać od 8 listopada w Galerii PK to nie nowość w karierze Pani jako malarki?
Tak, to 14 lub 15 wystawa, nie licząc tych zbiorowych. W politechnicznej galerii „Gil” miałam wernisaż kilkanaście lat temu. Później były inne - wspólna ekspozycja z kolegą akwarelistą Janem Kurkiem, następnie zbiorowa, składająca się z autorskich prac pracowników Wydziału Architektury. Teraz nadszedł czas na Kotłownię...
Z myślą o kim Pani tworzy ?
Jeśli jest to obraz na zamówienie, na przykład portret, to oczywiście myślę o tym, którego portretuję. Ale jedynie na początku. Potem już tylko o kompozycji, kresce, plamie, kolorze. W grę wchodzą również emocje i intuicja. Stąd też są dni, gdy nic nie wychodzi i wszystko ląduje w koszu... Wtedy pojawia się frustracja.
Czy jest malarz, którego twórczość stanowi dla Pani inspiracje?
Trudno mi odpowiedzieć na takie pytanie. Chyba nikt konkretny. Od dziecka lubiłam oglądać „Piórkiem i węglem”, książki z kapitalnymi perspektywami Knothego czy albumy z różnego rodzaju malarstwem i rysunkami. Najbardziej jednak ilustracje w książkach. Nie będę odkrywcza: Jan Marcin Szancer, Antoni Uniechowski czy Janusz Grabiański, to wzorce, na których wychowywało się każde dziecko. Szkoda, że teraz ta sztuka jest w zaniku a tandeta masowo wlewa się do książek i umysłów naszych dzieci.
Czym dla czynnego zawodowo architekta jest malarstwo - pasją, ucieczką od rzeczywistości, kolejnym hobby?
Myślę, że wszystkim po trochu. Dla mnie od wielu lat, oprócz pracy na uczelni, jest dość ważnym zajęciem. Ilustrowałam kilka książek dla dzieci i przekonałam się, że to wcale nie jest łatwe zajęcie. Mimo to malowanie, rysowanie, jest mi po prostu potrzebne. Źle się czuję, jeśli przez dłuższy czas tego nie robię, a czasu zwykle brakuje.
A Pani osobiście czuje się emocjonalnie bardziej związana z architekturą czy sztuką?
Pojawiają się myśli w stylu "jestem artystką"?
O nie! Nigdy w życiu! Nie myślę o sobie w ten sposób, a tytułowanie mnie „artystką” śmieszy i drażni. Jestem zwykłą rysowniczką, czasem człowiekiem do wynajęcia i tyle.
Kiedy dokładnie zaczęła się Pani przygoda z architekturą?
Chyba dość wcześnie. Moja mama jest architektką i była moją pierwszą nauczycielką. Jako dziecko jeździłam z rodzicami na wakacje do Kazimierza Dolnego i tam największym szpanem było wyjść na rynek z deską i rysować. Prawdę powiedziawszy - nie lubiłam tego wtedy, ponieważ wiązało się to z ogromnym stresem.
Mimo to nie zraziła się Pani...
Po prostu nie chciałam być gorsza od innych. Potem urządzaliśmy sobie wystawy w SARPie. Poznawało się dzięki temu architektów z całej Polski, również świetnych rysowników i akwarelistów. Pamiętam olśniewające akwarele ś.p. Gabriela Mireckiego, łódzkiego architekta, który o świcie wychodził z SARPu z blokiem pod pachą i malował. Malował targ, który odbywał się tam dwa razy w tygodniu, konie, kolorowe wozy, przekupki a to wszystko w bajecznej scenerii kazimierskiego rynku. Pamiętam też zachwycające rysunki również już nieżyjącego Jerzego Kurmanowicza z Łodzi, któremu będę wdzięczna do końca życia za wspaniałe korekty. Potem jeździło się do zamku w Tucznie, gdzie bez końca szkicowaliśmy prześliczny gotycki kościół i jego malownicze otoczenie. Tam po raz pierwszy zetknęłam się ze świetnymi rysunkami Konrada Kuczy-Kuczyńskiego.
Pani dyplom wyróżnił w latach 80-tych Prezydent m. Krakowa. Postanowiła się Pani związać z PK jako pracownik naukowy, dlaczego?
Wcale o tym nie myślałam. Po obronie dyplomu pracowałam w domu wychowując naszą pierwszą córeczkę. Do pracy poszłam dopiero w przełomowym '89 roku, do bardzo sympatycznego zespołu pani Ewy Sikory w krakowskim „Inwestprojekcie”. Po niecałych 3 miesiącach nagle zadzwonił do mnie profesor Cęckiewicz z propozycją pracy w jego Instytucie na Wydziale Architektury. Trzeba pamiętać, że był to wówczas okres dużych zmian i akurat w biurach nie było nic do roboty. Pomyślałam sobie, że to wspaniała okazja, lubiłam zajęcia w tej katedrze, robiłam tam dyplom, podziwiałam Profesora i jego asystentów – zgodziłam się więc i tak już zostało. To były piękne lata, mieliśmy sporo zleceń, rysowało się całymi dniami i nocami, wspaniała atmosfera. Praca naukowa przyszła dużo później.
Co to jest architektura?
Zbyt trudne pytania mi Pani zadaje…
Dostosowuję się do możliwości rozmówcy. Pod tym hasłem kryje się wiele słów i odczuć,prawda?
To pierwsze pytanie na liście egzaminu magisterskiego na naszym Wydziale.
Cóż, architektura, oprócz tego, że jest sztuką, jest przede wszystkim wszechobecnym elementem w życiu człowieka. Wpływa na jego strukturę psychiczną a także stany emocjonalne. Architektura, jak powszedni chleb jest nam potrzebna, to nasza codzienność. Może oddziaływać na nas mobilizująco lub obezwładniająco. Może przyciągać i odpychać, może odradzać duchowo i wzbudzać agresję, uwznioślać i przytłaczać. Zarówno w makro jak i mikroskali. Bez architektury po prostu nie da się żyć.
Wiem, na bazie naszych wcześniejszych rozmów oraz monografii, że interesuje się Pani szczególnie budynkami sacrum. Jak dziś odbierana jest architektura sakralna? W jaki sposób koresponduje z otoczeniem?
Dziś, zwłaszcza w krajach zachodnich, sacrum budowane jest przy użyciu innych środków - zgodnie z posoborową formułą „Domus Ecclesiae” – nie poprzez gabaryt, ale oszczędność, prostotę kształtu i detalu, także użycie wyrafinowanych materiałów. W efekcie mogą się one jawić jako nieprzyjazne, a nawet zdesakralizowane budynki.
Myślę, że relacje kościół - otoczenie są zwykle największym problemem, bo nawet najpiękniejsze dzieło w chaotycznym kontekście straci na wartości, nierzadko będzie wyglądać śmiesznie. W Polsce w latach 70 tych zaczęto nagminnie wznosić kościoły, powstała ich ogromna ilość, a większość w PRL-owskiej monotonii i jednakowości rozsianych blokowisk z wielkiej płyty. Spontanicznie powstawały obiekty bardzo przeciętne, pełne naiwności i brzydoty. Na skutek trudności związanych z uzyskaniem pozwolenia na budowę, wznoszono je szybko, często źle lokalizowano i zwykle były za duże. Nade wszystko stanowiły wyraz postawy politycznej i etycznej. Ale oczywiście nie można tutaj obciążać winą tylko architektów, dla których w tamtych smutnych czasach projektowanie kościołów było jedynym polem poszukiwań architektonicznych. Wielki grzech leży po stronie inwestora w postaci niewykształconych estetycznie proboszczów promujących zapóźnienia formalne, prowincjonalizm, bezguście i przede wszystkim dosłowność, która najczęściej kończy się artystyczną porażką. Tak powstaje kicz.
Brzydota brzydotą, tymczasem na wystawie w Kotłowni podziwialiśmy zgoła inne obiekty sakralne...
Zaprezentowałam część materiału ilustracyjnego do książki o polskich kościołach powojennych, powstałych jeszcze przed Soborem Watykańskim II (red.przyp. Wystawa jest częścią materiału ilustracyjnego do książki o polskich przedsoborowych kościołach, która ma powstać w wyniku współpracy z dr hab. Andrzejem Majdowskim, prof. UMK – Wydział Sztuk Pięknych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu). Przystępując do pracy nie zdawałam sobie sprawy, że w Polsce w tak krótkim czasie budowano tak wiele znakomitych architektonicznie kościołów! Traktuję to jako fantastyczne odkrycie i w zupełnie nowym świetle jawi mi się choćby istnienie kontynuacji i ciągłości w rodzimej architekturze sakralnej. Mamy kapitalne przykłady powojennych dokonań polskich architektów, których kościoły przed- i posoborowe oparły się przemijającym modom i doskonale wybroniły ponadczasową filozofią przestrzeni. Do dziś nie ustępują najlepszym dziełom kultury zachodniej, zdumiewają różnorodnością i niezwykłą siłą ekspresji. Ale obok dziesiątek dzieł wybitnych mamy, niestety, setki budowli zaśmieconych brzydkim detalem i dewocjonaliami, niebezpiecznie dryfujących pomiędzy śmiesznością, pychą, bylejakością i kiczem. Nie chcę tu wymieniać przykładów, bo wszyscy je znamy. Aż strach pomyśleć, że właśnie taki obraz sacrum dopasowany jest do przeciętnego polskiego katolika – do jego światopoglądu, doświadczeń, horyzontów intelektualnych, przyzwyczajeń i upodobań estetycznych.
W Finlandii postała Kaplica św. Henryka zaprojektowana przez architektów Mattiego Sanaksenaho, Pinio Sanaksenaho, Enrico Garbin. Bardzo minimalistyczne wnętrze i kształt przypominający na zewnątrz wbity w ziemię kadłub łodzi. Dlaczego architekci coraz częściej odbiegają od klasycznych form kościołów i decydują się na surową aranżację wnętrz?
To bardzo piękna kaplica, podobnie zresztą jak inne np. surowe, betonowe dzieła Tadao Ando lub Petera Zumthora i jego ostatnia „megalityczna” kaplica brata Klausa, czy wcześniejsza górska San Benedegt. Gwiazdy architektury takie jak Massimiliano Fuksas, Alvaro Siza, Meinhard von Gerkan czy Heinz Tesar – aplikują w swoich realizacjach formy lapidarne, zgeometryzowane, czasem wręcz minimalistyczne, lansując powrót do najprostszych kształtów - stosując minimum osiągają maksimum. Tę regułę potwierdzają realizacje takie jak monachijski ekskluzywny Herz-Jesu-Kirche, kulista świątynia Św. Trójcy w Genewie Ugo Brunoniego, paryska metalowa Arka Przymierza i mały kościół Francka Hammoutene’a na La Defense a także hiszpańskie realizacje: w Valleaceron, Avila czy Madrycie.
Daleko nam do nich?
Ja bym tego tak nie określiła. Nasza religijność jest całkiem inna, odmienna kulturowo - jest ozdobna, wystawna, pełna ornamentyki - nie dopuszcza prostoty i ascezy, tak chętnie aplikowanej w architekturze protestanckiej. Obiekty sakralne w klimacie oszczędnego modernizmu raczej nie mają szans na szerszą akceptację w naszym kraju, choć i u nas w ostatnich latach pojawiły się małe, bezpretensjonalne świątynie wyrażone językiem współczesności – choćby na warszawskich Bielanach czy w Tarnowie nad Wisłą. Wciąż jednak przeciętny polski odbiorca nie jest raczej amatorem awangardy. Dzieło sztuki niezrozumiałe, obce i nieoswojone najczęściej budzi sprzeciw i święte oburzenie.
Przez co?
Przez mieszanie kategorii estetycznych z etycznymi. Trzeba sobie uświadomić, że zwłaszcza w przypadku obiektu sakralnego wzrasta rola czynnika emocjonalnego, który w znacznym stopniu determinuje estetyczny osąd budowli kościelnej. Dlatego tak trudne są dysputy na ten temat, zwykle bowiem następuje paraliż jakiegokolwiek myślenia krytycznego, bo – jak powiedział Reinhard Gieselman - dyskusja o współczesnej architekturze sakralnej jest właściwie dyskusją o religii.
Musi być ktoś kto sprosta naszym wymaganiom...
Mamy na przykład Stanisława Niemczyka. Wpisując się w potrzeby polskiego odbiorcy tworzy on fascynującą i tajemniczą architekturę, bynajmniej nie oszczędną w formie, pełną znaczeń i symboli. To niezwykle złożona i specyficzna materia, zaklęta w kamieniu i cegle. Trzeba przyznać, że każdy obiekt jego autorstwa stanowi wydarzenie artystyczne i niepowtarzalne zjawisko we współczesnej przestrzeni kulturowej.
Architektura może wywierać presję na odbiorcy. Nie uważa Pani, że życie między zwłaszcza nowymi w formie budynkami staje się bardziej skomplikowane? Ludzie zdają się gubić w rzeźbach z betonu, szkła w nowoczesności...
Oczywiście, że architektura generuje różnorakie odczucia i zachowania. Dlatego tak dobrze czujemy się na placu Św. Marka w Wenecji, czy na krakowskim rynku gdzie harmonijne proporcje, odpowiednie relacje pomiędzy budynkami, ich gabaryty a także historia, tradycja, obrzędy czy słynni ludzie tworzą dobry klimat i genius locci – magię miejsca trudną do zdefiniowania czy sklasyfikowania. Te miejsca działają aktywizująco, pobudzają twórczo, zachwycają i przyciągają.
A co z ich przeciwieństwami?
Dobrze nam znany chaos urbanistyczny, brzydota i tandeta, częstokroć generują przejawy wandalizmu i barbarzyńskich zachowań. Ale także bezduszne ogromne betonowo - szklane przestrzenie z nawet najpiękniejszymi, fantastycznymi i szokującymi formami rzeźbiarskimi mogą wywoływać poczucie zagubienia, tymczasowości, obcości i zmęczenia, które pojawia się również wraz z coraz większą skalą budynków. Przeciętny turysta chętnie obejrzy i sfotografuje fantastyczny Łuk Defense, bardziej wyedukowany i wrażliwy nawet świadomie doceni jego walory urbanistyczno-architektoniczne, ale dla własnej, niczym nie skrępowanej przyjemności wróci pod Notre Dame lub na Montmartre. Tam właśnie następuje wzajemne wspomaganie wszystkich ważnych czynników: odpowiedniej skali, proporcji, różnorodności, nawarstwień historycznych, bogactwa detalu sprzężonych dodatkowo z ulotnymi i nierzeczywistymi wartościami, które w sumie tworzą „magię” miejsca.
Ma Pani marzenia?
Oczywiście! Właściwie zawsze te same i niezmienne. Wyjechać z miasta i złapać oddech, pochodzić po górach, zmęczyć się albo nic nie robić. Pozbierać grzyby, malować i nie musieć się spieszyć. Poczytać, bo już staję się wtórną analfabetką czytając tylko książki zawodowe i oczywiście uzupełnić braki filmowe. Jestem wielką fanką kina. I zwiedzać! Najpierw zwiedzać a potem wypoczywać w górach. Bo zwiedzanie to ciężka praca.
Największe marzenie na chwilę obecną?
Wyjazd na narty w tym sezonie! Narty to rzecz obowiązkowa!
Życzymy, by wszystkie się spełniły. Dziękuję za rozmowę.
Wernisaż 8.11.2010, zdjęcia: Maria Nowak, Beata Malinowska-Petelenz
Kazimierz Dolny
Kazimierz Dolny
Kutno, kościół św. Michała, proj. E. Orlik
Cerekiew, kościół św. Wawrzyńca, proj. Z. Solawa
Czechowice - Dziedzice, kościół Chrystusa Odkupiciela, proj. S. Niemczyk
Klosterneuburg
Wiedeń
Perchtoldsdorf
Perchtoldsdorf
Morawski Krumlow
Dziecko
Łąka
Ruda
Makusia
Tomek
Małgosia
Maki
Ania
Chałupa
Ania
Niedzica